Korzystna pogoda i dobre wyniki wczorajszego wyścigu zachęciły task settera do ponownego wysłania zawodników tam, gdzie nie latają kondory. Nie latają bo nie maja po co. Na gołych kamiennych ścianach i lodowcach nie spotkasz nawet karaczana.

Należało wrocić po skosie do pasma Olivares siegajacego 4000 m,a stąd przeprawa na północ przez lodowce wsród ostrych szczytów wokół Piramides. Póżniej nawrót nad doliną Inca i ponownie wzorem Hannibala szturm przez ostre wąwozy otwierające trasę do domu. Gra o sukces w tak wyrównanej i wyjatkowo silnej obsadzie zawodów wymaga niezwykłej koncentracji stałego utrzymywania się w czołówce,ale gdy ma się już dobrą pozycję nie można podejmować funkcji harcownika.Wczoraj wcielił się w tę rolę Tilo Holighaus. Przypomnę,że jego ojciec Klaus był utalentowanym konstruktorem Nimbusa, Discusa, oraz świetnym pilotem. Zginął niestety podczas lotu w Alpach. Tilo z powodzeniem podtrzymuje tradycje rodzinne. Podczas trzeciego finału Grand Prix urzekły go Andy, więc bodaj każdej zimy lata tutaj. Znajomość gór i głód sukcesu dały mu niesamowity napęd. W samotnym rajdzie prowadził przez 1/3 trasy. Przy 2. punkcie zwrotnym dołączyło do niego kilku pilotów.Trafili na piękny komin ze wznoszeniem ponad 5 m/sek.

Sebastian prowadzący druga grupkę wyszukał podobny, więc całe towarzystwo bez problemów osiagneło na skraju Olivares wysokość 4000m pozwalającą na próbę pokonania czarnej dupy czyli bardzo głębokiej doliny wiodącej kilkadziesiąt kilometrów do przełęczy, które nie bez powodu oznaczono trupią czaszką na dlugiej mapie Andów w sali odpraw pilotów.

Piloci pamiętali porażkę z treningu, kiedy musieli cofnąć się spod skalnego progu, a potem w dramatycznych okolicznościach obchodzić od strony Pacyfiku skalne kolosy. Tilo, Austriak Aman i Giorgio Galetto z Włoch wybrali tę z pozoru łatwiejsza drogę omijąjącą szczyty od zachodniej strony.
Natomiast Sebastian postanowił ponownie zmierzyć z wyzwaniem i polecić ku przełęczy na wprost wzdłuż wschodniej, nasłonecznionej i nawietrzej ścianie gigantycznego wąwozu.

Trudność polegała na tym,że odwrotnie niż w poprzednim locie, przełęcz należało pokonać od strony zawietrznej, gdzie kaskada opadających prądów mogła znów narobić sporo ambarasu.
W tym przypadku pomocne były chmury, które dostarczały dodatkowej energii i sukcesywnie windowały towarzystwo na coraz wyższe partie skalnego grzebienia, podczas gdy Tilo i jego naśladowcy męczyli się 1000 m niżej odwzorowując poziomice bogatej rzeźby zboczy.
Przyjazne dotąd chmury zgęstniały w krytycznym miejscu. Przykryły szczyty i sypneły sniegiem ograniczającym widoczność. Nie było wiadomo czy odkryta jest przełęcz.

Trzeba było walczyć o wysokość zwiekszającą szanse na pokonanie skalnego progu, więc Sebastian w towarzystwie Łukasza i Super Mario mozolnie walczyli w krążeniu o niezbędne metry wysokości. Będący nieco niżej Rene Vidal zobaczył prześwit na przełęczy i poleciał do niej. Łukasz przyjął założenie, że Rene z pewnością wie co robi i podłączył się do niego. Podobnie postąpił Mario. Sebastian zaabsorbowany był robieniem zdjęć i został sam. Akurat zanikło wznoszenie, musił szukać nowego, a na dodatek jego ikonka zniknęła z ekranu. Pilot latający w pobliżu na Nimbusie przekazał nieco wcześniej ostrzeżenie, że w tych górach tworzą się burze śnieżne, toteż z każdą minutą wlokącą się jak drogą przez mękę moje serce wchodziło na krytyczne częstotliwości skurczów. Po przejściu przełączy cała trójka dostała się po stronie nawietrznej w ciąg wzoszeń sięgających 7 m/sek, więc po nawrocie gnali na południe z prędkoscią 220-250 km po bezpiecznejszej stronie gór. Ikonka Sebastian błysnęła nad punktem. Był niżej, bo chmury za przełęczą ktore tak ssały ku górze poprzedników zdryfowały z wiatrem, ale leciał! Wróciłem do normy i już ze spokojem obserwowałem jego gonitwe za porzednikami. Mimo dramatycznych momentów sytuacja była dobra. Aman który w klasyfikacji generalnej zajmował 3. miejsce męczył się nisko lecąc z Holighausem. Sebastian Negel dzielący pozycję lidera z naszym Sebastianem zaplątał się gdzieś w czarnym wąwozie, a trójka uciekinierów nie stanowiła, była daleko w tabeli. Rene Vidal skusił się widokiem chmur nad wawozem i skręcił za przełęczami na starą trasę. Łukasz poleciał za nim, ale tym razem był to błąd.Nim dopadli chmur silne duszenie zeżarło im przewagę wysokości, natomiast Mario i goniący go Sebastian bez przeszkód lecieli bez przeszkód nad nasłonecznionym grzbietem wprost do 4. punktu zwrotnego na południu.Wysokości się wyrównały, a strata około 20 km odległości zmiejszyła się do 2-3 km w stosunku do Łukasza i Rene, oraz 8 km do Mario. Niby nic. W locie po trasie mogło sie to odwrócić w mgnieniu oka, ale tu piloci zjeżdżali już z wysokich gór do domu mknąć przy stokach z prędkością ponad 200 km/godz. Każdy przyrost prędkości powoduję potegowanie oporów w funkcji kwadratu. Nie podskoczysz. Pozostaje tylko cierpliwe wyłuskiwanie lepszych wznoszeń w prądach zboczowych i korygowanie błędów poprzedzających pilotów około 20 km przed metą na jednym z grzebieni skalych Sebastian przeskoczył Łukasza. Na dalszych kilometrach, kiedy pod szybowcem zaczynaja przemykać pierwsze domu przedmieść i trzeba zważać, aby nie wbić się w podnóże góry, albo zawisnąć na biegnącej równolegle linii wysokiego napięcia dystans do Rene zmniejszył sie z 1 km na około 250 m. Potem już ślizg tuż nad dachami domów do punktu zwrotnego nad rzeczką, oraz autostradą dolot wzdłuż nich do lotniska ulokowanego w centrum miasta. W sferze kibica podnióśł się wrzask jak na finale Wielkiej Pardubickiej , a komentujący wyścig Spreckey dodatkowo podgrzał atmosferę stwierdzeniem, że Sebastian jest mistrzem nawrotów w punktach zwrotnych i rozgrywaniu dolotu. Zaiste. Po nawrocie różnica między szybowcami z 263 m skokowo zmniejszyła się do 65 i stopniowo topniała. Na mecie było już tylko 49 m po 330 km gonitwy. Tomasz

Ĺąródło publikacji i zdjęć: http://www.sebastiankawa.pl/12231/znow-tam-gdzie-trudno-spotkac-kondora/